Bez ceregieli – taka jest książka Macieja Prusa pt. Przyducha. Początek jest bardzo niewinny – główny bohater dostaje klucze do mieszkania swojego znajomego, Filipa Fronta, na czas jego wyjazdu, by podlewać kwiatka. Z czasem czuje się w mieszkaniu coraz swobodniej i zaczyna korzystać z przywilejów bycia gwiazdą, które de facto przysługują Frontowi, a nie jemu. Wkrótce wydarzenia nabierają szaleńczego tempa. Pojawia się m.in. kryminalna intryga z odciętymi palcami w roli głównej, a tłem wydarzeń są krakowskie knajpy (ze szczególnym naciskiem na Pięknego Psa). Jakby tego było mało, Kraków staje się ofiarą orwellowskiej wizji rzeczywistości.
Historię połyka się jednym tchem. Groteska i czarny humor nie pozwalają na nudę. Dodatkowym smaczkiem są świetne opisy samego miasta. I choć niewątpliwie książkę trzeba czytać z przymrużeniem oka, to pod zabawnym tonem znajduje się o wiele więcej. Przyducha daje do myślenia o roli artysty oraz o tym jak bardzo dajemy się sterować innym. Pokazuje niebezpieczeństwa niewłaściwego wykorzystania władzy a także obrazuje nieidealne relacje międzyludzkie. Wreszcie – zadaje pytanie o definiowanie własnej tożsamości.
Książka trafia w punkt. Do bólu.
Maciej Piotr Prus, Przyducha