Główny bohater przyjeżdża do rodzinnego Haiti. Wyjechał mając dwadzieścia trzy lata, dwadzieścia lat przebywał w Montrealu, a teraz wraca i na nowo przypomina sobie miejsca i relacje, które go ukształtowały. Nie wypiera się swojej emigracji, ale chce chyłkiem zająć miejsce pośród swoich, jak gdyby nigdy nic. Uruchamia, jak sam twierdzi podczas jednego ze spotkań, maszynę do podróży w czasie, która pracuje z piekielną szybkością. W ponownym zadomawianiu bohaterowi pomagają przede wszystkim: wiecznie obecna-nieobecna matka, ciotka Renée, która ma zwykle sporo do powiedzenia, dwaj przyjaciele z czasów jeszcze nastoletnich oraz dziewczyna, a teraz kobieta, w której się wszyscy trzej podkochiwali, rzecz jasna – każdy na swój sposób.
Kraj bez kapelusza ma w sobie jednak dużo więcej treści niż wspominki o rytualnym parzeniu kawy Palmowej. Jest to książka uformowana z dwóch światów – realnego i „wyśnionego” (choć „wyśniony” biorę tu w cudzysłów, bo chodzi raczej o te sfery ludzkich wyobrażeń, odczuć i stanów, które są nienazywalne). I bynajmniej nie w tym rzecz, że mamy tutaj zombie w miasteczku Bombardopolism albo wycieczkę, która jest niepokojąco podobna do podróży Dantego, czy nawet o to, że autor ponazywał swoje rozdziały: Kraj na jawie, Kraj we śnie. Ta książka jest też opowieścią o tym, że tę samą rzeczywistość można postrzegać na różne sposoby, a zadaniem pisarza jest m.in. odkrywać to, co magiczne.
Na zakończenie chcę więc oddać głos autorowi:
Skaczę na główkę w morze znajomych dźwięków. Znana melodia, którą nuci się z łatwością, nawet jeśli od dawna nie słyszało się piosenki. Przepychanka słów i rytmów w mojej głowie. Pływam bez wysiłku. Płynne słowa. Nie staram się zrozumieć. Umysł wreszcie odpoczywa. Jakby słowa przeżuto, zanim zostaną mi podane. Żadnej ości. Gesty, dźwięk, rytm, wszystko to stanowi część mojego ciała. Cisza też.
Jestem u siebie, to znaczy w swoim języku.
Dany Laferrière, Kraj bez kapelusza